I want some hot stuff… słowa tej piosenki utkwiły mi w głowie gdy opuszczałem kinową salę. Idealnie wpasowały się w historię zdanego tylko na siebie człowieka, i jego zdecydowanej walki z przeciwnościami zsyłanymi przez obcą naturę, ale także czego nie mogło zabraknąć – zawodzącą technologię.

Film Ridleya Scotta wywiera na widzu wielkie wrażenie. Nie chodzi tu jednak o oszałamiające efekty specjalne, których w porównaniu choćby do Interstellar nie doświadczymy zbyt wielu. To dobrze gdyż film nimi przesycony zaczyna nabierać bardzo często zbyt fantastycznych cech. Dzięki ograniczeniu wyobraźni grafików w przypadku Marsjanina widz otrzymuje twardą, poruszającą i co najważniejsze nie do końca oderwaną od rzeczywistości historię, która być może w przeciągu kilkudziesięciu lat mogłaby się wydarzyć.

Siłą głównego bohatera, astronauty Marka Watneya w którego rolę wciela się Matt Damon jest rozum. Ścisłe, logiczne i do końca racjonalne myślenie ratuje go z wielu opresji niczym spryt legendarnego Mac Gyvera. Skolonizował on w końcu Marsa i zaszczepił na nim zalążek życia. W połączeniu z humorem uzyskujemy postać która zjednuje sobie naszą sympatię przez co do końca filmu kibicujemy jej ze wszystkich sił. Wszelkie zwroty akcji są przez rytm naszego serca przyjmowane jak uderzenie asteroidy. Ale przecież właśnie o to w tym chodzi aby wiercić się w fotelu i zaciskać mocno pięści za każdym razem gdy nasz bohater wymknie się śmierci.

Choć pewnie Matt Damon nie zaśpiewałby już nigdy nieco zmienionych słów hitu Sinatry, to jednak wam tego życzę. Polećcie na Marsa i zostańcie pośród plejady gwiazd kina, dialogów i solidnej nuty adrenaliny.